Anita Włodarczyk specjalnie dla Chorzowianin.pl! (WYWIAD)

Chorzowianin 2016-12-15 | Komentarzy: 0
W 2016 roku Anita Włodarczyk zdobyła wszystko, co było do zdobycia w rzucie młotem, a nawet jeszcze więcej. Została bowiem podwójną złotą medalistką olimpijską. Jak utrzymać motywację, gdy żadna z rywalek nie stanowi zagrożenia? Jak daleko może posłać młot? Czy wkrótce wystąpi na stadionie w Chorzowie? O to zapytaliśmy mistrzynię podczas jej wizyty w naszym mieście.
Anita Włodarczyk specjalnie dla Chorzowianin.pl! (WYWIAD)

Anita Włodarczyk przy ławeczce Gerarda Cieślika na ulicy Wolności | Fot. Marcin Bulanda

Anita Włodarczyk ma za sobą fenomenalny rok - wywalczyła złoty medal mistrzostw Europy i igrzysk olimpijskich, dwukrotnie poprawiła rekord świata (najpierw 82,29 m na IO w Rio, potem 82,98 m na Memoriale Kamili Skolimowskiej w Warszawie), a w październiku dowiedziała się, że jej srebro z igrzysk w Londynie zamieni się w złoto, po dyskwalifikacji zwyciężczyni z Rosji za doping. 31-latka jest faworytką w plebiscycie "Przeglądu Sportowego" i TVP na Najlepszego Sportowca Polski 2016.

Taka gwiazda w Chorzowie? Czy to na pewno ona? Młody chłopak najpierw sięga po telefon, przegląda w nim zdjęcia lekkoatletki, by upewnić się, że nic mu się nie przywidziało. Trochę się waha, ale w końcu podchodzi do zawodniczki pozującej dla naszego fotoreportera przy ławeczce Gerarda Cieślika. "Przepraszam, pani Anita Włodarczyk?". Grupa znajomych rekordzistki świata w rzucie młotem wystawia go na ciężką próbę. "Nie, to nie jest pani Anita" - żartują. Chłopak może się poczuć skołowany, robi krok w tył. Wtedy Włodarczyk uśmiecha się szeroko i zaprasza go do zdjęcia. Młody kibic będzie mieć wspaniałą pamiątkę. 

Lekkoatletka z Rawicza pod koniec listopada przyjechała do Chorzowa. Jej wizyta miała charakter prywatny, ale korzystając z pomocy Grzegorza Rosengartena - laureata konkursu "Chorzowianin Roku 2014" - który gościł mistrzynię, mieliśmy okazję przeprowadzić z nią wywiad.

- To nie pierwsza pani wizyta w Chorzowie. W 2010 roku wystąpiła pani na jubileuszu AKS-u.
- Zgadza się, ale nie potrafię sobie przypomnieć, jaki wynik wtedy uzyskałam. Może pan wie?
- 71,54 m.
- Czyli spotykamy się po sześciu latach i... rzucam ponad 10 metrów dalej.
- Konkurs na stadionie przy ul. Lompy miał dość niecodzienny początek. Niewiele brakowało, a nie zostałaby pani dopuszczona do startu.
- Pamiętam to dobrze. Zostałam zaproszona na mityng z okazji 100-lecia klubu AKS. Jak człowiek startuje na różnych mityngach, to zwykle dostaję numer startowy od organizatora. Myślałam, że tak też będzie w Chorzowie. Dostałam informację od sędziego, że nie mogę wystartować, bo nie mam numeru. Zrobiło się małe zamieszanie, aż w końcu otrzymałam tzw. plastron bawełniany, zakładany przez głowę, z numerem 1. Mam miłe wspomnienia z tego konkursu, bo przede wszystkim chodziło o to, by móc wystartować z młodymi zawodnikami AKS-u. Dla nich na pewno było to wielkie przeżycie. 
- Jedną z takich zawodniczek jest Aleksandra Kokowska. W 2010 r. - mając 15 lat - reprezentantka AKS-u rzucała ponad 40 m, ale lżejszym młotem. Dziś jest blisko granicy 60 m.
- Pamiętam ją. Startowałyśmy razem na tegorocznych mistrzostwach Polski (Włodarczyk wygrała, Kokowska była szósta - przyp. red.). Nie wiem, czy moja wizyta ją tak natchnęła, ale to miłe, że są następczynie. Fajnie, że się rozwija. 

Tata przyjeżdżał na żużel

- W Chorzowie liczymy na to, że wkrótce zobaczymy panią na innej arenie - Stadionie Śląskim.
- W drodze na to spotkanie przejeżdżałam obok Stadionu Śląskiego i Parku Śląskiego. Pomyślałam sobie, że może będzie mi kiedyś dane tu wystartować. Z tego, co wiem, w przyszłym roku stadion ma zostać oddany do użytku. Jeżeli będą na nim zawody lekkoatletyczne, to pewnie się pojawię.
- Miała pani okazję być na Stadionie Śląskim przy okazji meczu piłkarskiego albo koncertu?
- Nie. Widziałam go w internecie, znam go ze zdjęć, a także z opowieści mojego taty, który przyjeżdżał tutaj często na zawody żużlowe.
- Plany są ambitne. Stadion Śląski ma być narodową areną lekkoatletyczną, na której będzie można organizować imprezy najwyższej rangi - w tym mistrzostwa świata i Europy. 
- Taki stadion jest w Polsce potrzebny, tym bardziej, że nie ma typowego stadionu lekkoatletycznego w stolicy. Śląski będzie dobrym rozwiązaniem i dużą promocją dla lekkoatletyki  w tym regionie. Myślę, że chorzowscy kibice przyzwyczają się do tego, aby przychodzić nie tylko na stadiony piłkarskie, na mecze Ruchu Chorzów, ale także na zawody lekkoatletyczne. 
- Skoro o Ruchu mowa, oglądała pani kiedyś na żywo mecz "Niebieskich"?
- Nie, nigdy (śmiech). Wiadomo jednak, że Chorzów kojarzy się z Ruchem.

Fot. Marcin Bulanda
 

Byle nie zapukał kurier

- Za panią niesamowity rok. Wygrała pani wszystko, co było do wygrania. A nawet więcej.
- To, co w tym roku zrobiłam, było ponad normę. Celem było zdobycie złotego medalu na mistrzostwach Europy i igrzyskach olimpijskich, a także pobicie rekordu świata. Zdobyłam tak naprawdę dwa złote medale olimpijskie - także ten za igrzyska olimpijskie w Londynie (w 2012 r. - przyp. red.) po dyskwalifikacji Tatiany Łysenko za doping. No i te dwa rekordy świata. Poprzeczkę zawiesiłam sobie wysoko. W przyszłym roku są mistrzostwa świata w Londynie, fajnie będzie wystartować po raz drugi na Stadionie Olimpijskim. Wrócą wspomnienia z igrzysk z 2012 r. Zawsze, gdy startuję na stadionie, na którym odnosiłam jakiś sukces, to mam sentyment do tego miejsca.
- Wspomniała pani o drugim złocie olimpijskim, tym za Londyn. Dyskwalifikację Rosjanki ogłoszono w październiku. Czy dostała pani już jej złoty medal?
- Nie i nadal nie wiemy, jaka będzie procedura. Oby nie było tak, że medal... przyniesie mi kurier, który zapuka do moich drzwi. Chciałabym, żeby to miało miejsce na jakiejś imprezie lekkoatletycznej. Tak się składa, że w 2017 r. mistrzostwa świata są w Londynie - na tym stadionie, gdzie były igrzyska. Gdyby Międzynarodowy Komitet Olimpijski wpadł na pomysł, by wtedy zrobić ceremonię wręczenia medali za rok 2012, to byłoby fajnie. 
- Wpadka Tatiany Łysenko była dla pani zaskoczeniem, czy podejrzewała ją pani o stosowanie dopingu?
- Głośno o tym nie mówiliśmy, ale mieliśmy pewne podejrzenia. Łysenko osiągała wyniki dwa razy - podczas igrzysk i rok później na mistrzostwach świata w Moskwie - według takiego samego scenariusza. Dwa miesiące przed główną imprezą znikała, ogłaszała, że jest kontuzjowana. Potem wracała po kontuzji, i w pierwszym starcie biła rekord Rosji. Nie raz także byłam kontuzjowana i wiem, że to nie jest możliwe, żeby człowiek po powrocie po kontuzji bił rekordy życiowe. 

Teraz 83 metry. A może dalej?

- W tym roku rzucała pani w "innej lidze", rywalki przegrywały nie o centymetry, lecz o kilka metrów. Jak w takiej sytuacji utrzymać wysoką motywację do wygrywania?
- Nie była to dla mnie łatwa sytuacja, szczególnie na początku sezonu, bo liczyłam, że ktoś za moimi plecami będzie blisko. Trzeba było się do tego przyzwyczaić. Pamiętam pierwszy start, gdy przewaga dochodziła do sześciu metrów. Mówiłam: "Kurczę, co ja mam teraz zrobić, żeby się zmotywować i poprawiać rekordy?". Skoro wiedziałam, że rzutami na odległość 76 metrów też będę wygrała, to mogłabym na tym spocząć i uznać, że nie trzeba się wysilać. Jestem jednak takim typem, że nie marnuję czasu. Daję z siebie wszystko, bo sport jest nieprzewidywalny, nie wiadomo, co może mnie spotkać. Nie odpuszczam. Tak jak zawsze wyznaczałam sobie cele, tak i teraz będzie podobnie.
- Ogromne wrażenie na wszystkich zrobiły pani rekordy świata, ustanawiane w ciągu niespełna dwóch tygodni.
- Nie spodziewałam się, że w tak krótkim czasie, po niecałych 13 dniach, pobiję rekord świata na Memoriale Kamili Skolimowskiej w Warszawie. Po powrocie z Rio nie było łatwo, miałam problemy z aklimatyzacją. Pamiętam, jak wstawałam w nocy, bo mój organizm domagał się jedzenia o godzinie drugiej czy trzeciej. Czułam się zmęczona.  Memoriał był w sobotę. W środę na treningu rzuciłam tylko 75 m. Mówiłam do trenera: "Będzie beznadziejny start". Ale atmosfera na Stadionie Narodowym, kibice i ich doping - to mnie poniosło.
- Powtarza pani w wywiadach, że celem na przyszły rok jest rzut powyżej 83 metrów. A gdzie jest granica ludzkich możliwości w rzucie młotem w wykonaniu pań?
- Nie ma takiej granicy. Są jeszcze rezerwy, wiem to na swoim przykładzie. To widać choćby po tym, jak rzucam młotami lżejszymi albo cięższymi. Statystyki i przeliczenia pokazują, że jestem przygotowana na 83 albo 84 metry. Mimo że rekord świata należy do mnie, to mam nad czym pracować. Na tym poziomie trzeba zwracać uwagę na małe szczegóły, dlatego wiem, że technika jeszcze u mnie perfekcyjnie nie wygląda. 
- Czy na treningu zdarzyło się pani rzucić dalej niż wynosi rekord świata?
- Nie. I całe szczęście. Jestem typem zawodnika, który nie bije rekordów życiowych na treningach i to jest dobre. To pokazuje, jak potrafię sobie poradzić na zawodach. Wielu moich kolegów i koleżanek to "zawodnicy treningowi". Biją rekordy na treningach, a na zawodach głowa nie wytrzymuje.

Fot. Marcin Bulanda
 

Magisterka z czeską pomocą

- W tym roku obroniła pani pracę magisterską. Myśli pani w przyszłości o fachu trenerskim?
- Nie mam jeszcze sprecyzowanych planów. Zależało mi na tym, żeby ukończyć studia magisterskie. W 2011 roku zrobiłam licencjat. Stwierdziłam początkowo, że nie ma sensu robić magisterki, ale człowiek dojrzał do pewnych przemyśleń. Napisałam i obroniłam (w Wyższej Szkole Edukacji w Sporcie w Warszawie - przyp. red.) pracę pt. "Ewolucja rzutu młotem jako konkurencji lekkoatletycznej". Nikt wcześniej w Polsce takiej pracy nie pisał, dlatego miałam duże problemy z materiałami. Udało się je uzyskać dzięki pomocy koleżanki z Czech.
- To może teraz pani magister pójdzie śladami Justyny Kowalczyk i zrobi doktorat?
- Nie (śmiech). Doktorat na pewno nie.
- Rozpoczęła już pani przygotowania do nowego sezonu. 
- W listopadzie byłam w Arłamowie na zgrupowaniu wprowadzającym do ciężkich treningów. Później trzy tygodnie spędzę w Katarze (rozmowa odbyła się w przeddzień wylotu Anity Włodarczyk - przyp. red.), tam zaczniemy treningi rzutowe. Wracam 18 grudnia, do 7 stycznia jestem w Polsce. Natomiast jak 11 stycznia wylecę na kolejne zgrupowania - tradycyjnie najpierw do RPA, a potem do USA - tak wrócę dopiero 14 kwietnia, prosto na święta wielkanocne. Nie robimy z trenerem zmian w cyklu treningowym, skoro przynosi to efekty od lat. Nie ma co kombinować, żeby nie przekombinować.
- Ile dni w roku spędza pani poza domem?
- Jeśli weźmiemy pod uwagę rok olimpijski, to przygotowania zaczęłam na początku listopada ubiegłego roku, a sezon zakończyłam startem na Memoriale Kamili Skolimowskiej, 28 sierpnia. Byłam 256 dni poza domem - na zgrupowaniach i wyjazdach na mityngi i zawody.

Dzieci piszą wzruszające listy

- Po roku pełnym sukcesów stała się pani jedną z najbardziej popularnych postaci polskiego sportu. Odczuwa to pani na co dzień?
- Tak, było to widać nawet w Chorzowie. Ludzie bardziej mnie rozpoznają, ale nie mam z tym problemów. To jest miłe, że mogę im sprawić trochę radości.
- Zasypują panią listami?
- Jest ich mnóstwo. Na czytanie korespondencji najwięcej czasu mam na zgrupowaniach. Najgorzej, jak wracam do domu po dwóch miesiącach. Wtedy czeka na mnie stos listów. Całe szczęście, że kibice są cierpliwi. Czekają, aż podpiszę zdjęcie i im je wyślę.
- Ostatnio pokazała pani na Facebooku nietypowy prezent od jednej z fanek.
- Jedna z dziewczyn zrobiła moją podobiznę na szydełku. Musiała włożyć w to sporo pracy. To miłe i fajne, że ktoś potrafi mi sprawić takie niespodzianki.
- Zdarzają się w listach zaskakujące oferty? Do Roberta Lewandowskiego pisali niegdyś ludzie, którzy namawiali go, by zainwestował w biznes pogrzebowy.
- Nie, takich szalonych ofert nie mam. Największy sentyment mam zawsze do listów od dzieciaków. Ostatnio dostałam taki list od 10-letniego chłopca. Jest to fajne, że w dzisiejszych czasach - gdy żyjemy w dobie internetu, maili, Facebooków i innych portali - ludzie jeszcze piszą te listy. Dużo osób - szczególnie młodzież - opisuje swoje wrażenia i emocje. Dzielą się tym, jak przeżywali moje starty. 
- Pewnie miałaby pani jeszcze większą frajdę, gdyby sami zaczęli uprawiać sport.
- Tak. Nie musi to być lekkoatletyka, bo jest wiele innych ciekawych dyscyplin sportu. Często odwiedzam szkoły. Mam spotkania z młodzieżą, aby zachęcić ją do uprawiania sportu. Dzieciaki strasznie je przeżywają. My, sportowcy, jesteśmy dla tych młodych osób najlepszą inspiracją do tego, by zaczęli się ruszać. Wiadomo, że nie wszyscy z nich zostaną mistrzami. Ważne, żeby aktywne spędzali czas.

Świąteczne prezenty? Przez internet

- Trwa plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski. Dotychczas zawsze zajmowała pani miejsce w najlepszej "10", dwa razy była druga. Jak nie teraz...
- To już chyba nigdy! W tym roku nic więcej nie mogłam osiągnąć. Wiadomo jednak, że plebiscyty rządzą się swoimi prawami. Zobaczymy, jak polscy kibice do tego podejdą. 7 stycznia wszystko się rozstrzygnie.
- Lubi pani potańczyć na Balu Mistrzów Sportu?
- W zeszłym roku dużo się bawiłam. Pierwszy raz w historii dotrzymałam do słynnej jajecznicy (serwowanej o godz. 7.00, dla najwytrwalszych uczestników imprezy - przyp. red.). Mam nadzieję, że w tym roku będzie podobnie.
- Zbliżają się święta. Jak pani je spędzi?
- Cieszę się, że ten czas świąteczny będę mogła spędzić z rodziną w Rawiczu - z rodzicami i bratem, który przylatuje z Anglii. Trzeba się będzie szybko zastanowić nad prezentami. Po powrocie z Kataru, 18 grudnia, nie będzie już czasu, żeby biegać po sklepach. Pewnie kupię prezenty przez internet.
- A jaki prezent chciałaby pani znaleźć pod choinką?
- Żebym tylko była zdrowa. Niczego więcej mi nie potrzeba.

Rozmawiał Michał Fabian

* * *

Żurek ponad wszystko

Karp i barszcz - to ulubione potrawy wigilijne Anity Włodarczyk. Na co dzień zajada się schabowymi, które przyrządza jej mama. Okazuje się, że w menu dwukrotnej mistrzyni olimpijskiej jest także śląski akcent. Otóż sportsmenka uwielbia tradycyjny żurek śląski, ugotowany przez Grzegorza Rosengartena.

Gdy niedawno odwiedziła go w Chorzowie, na stole nie mogło zabraknąć tego dania. - Teraz już wiemy, jaka jest tajemnica sukcesu Anity. Medale i rekordy na żurku śląskim! - żartował Rosengarten, który zadbał o to, by Włodarczyk nie zapomniała smaku tej potrawy. Zaopatrzył ją w dwa słoiki żurku, co - jak widać na zdjęciu zrobionym przed odjazdem pociągu do Warszawy - bardzo ucieszyło naszą znakomitą zawodniczkę.

Zdjęcia: Grzegorz Rosengarten

Anita Włodarczyk i Grzegorz Rosengarten. Fot. Marcin Bulanda

(mf)

Reklama:

Dyskusja:

Polityka plików "cookie"

Nasz serwis wykorzystuje pliki cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na ich zapis lub wykorzystanie. Więcej informacji można znaleźć w polityce prywatności.